Relacja Sławka
Wycieczka
z dnia 23. kwietnia 2017 r.
SAD
Sady już zakwitły, przynajmniej na naszych (Kotliny Kłodzkiej) nizinach, które są położone dość nisko (250-400 m n.p.m.) i gdzie od czasu tych ciepłych, kwietniowych dni, które były tak niedawno, widać już sporo białego kwiecia. Ale nie w tym sadzie, od którego nazwę wzięła kolejna wycieczka z cyklu odkrywanie okolicy (odkrywanie.bystrzyca.pl). Ten "nasz" sad leży znacznie wyżej: gdzieś na wysokości 550 metrów nad poziomem morza. I wyglądał wciąż na sad zimowy.
Tej niedzieli było bardzo zimno i pogoda unaoczniała nam stare przysłowie "Kwiecień plecień coś przeplata, trochę zimy, trochę lata". Kilka razy łapał nas po drodze śnieg i przeszywały zimne wiatry. Zaczęliśmy pociągiem z dworca w Bystrzycy Kłodzkiej, zastanawiając się, iluż to uczestników zgromadzi dziś wycieczka. Niewielu: 9 szt. wszystkiego. Ale nigdy nie wiadomo, kto (oprócz stałych bywalców) natknie się na zapowiedź wycieczki w głębinach Internetu. I oto tym razem też mieliśmy nowego gościa, z Wrocławia – Bożenę, której tak się spodobała wirtualna prezentacja (dzieło Jasia), czyli strona www odkrywanie..., iż postanowiła zaryzykować wyprawę z nieznajomymi, czyli z nami. Była zadowolona, zatem może to nie był pierwszy i ostatni raz?
W Międzylesiu przesiadka na czeski pociąg, mijamy granicę i wysiadamy w Lichkov/Czechy. Na małą stację zjeżdżają się akurat 3, czy nawet 4 pociągi i robi się ruch trochę większy niż na naszych tego rodzaju, a więc prowincjonalnych, uśpionych stacyjkach (często zresztą już zamarłych na amen). Tym porównaniem zbliżam się już do następnego punktu naszej wycieczki, czyli cmentarza w Lichkovie, ale najpierw jeszcze parę refleksji o czeskiej kolei: oni jeżdżą tam pociągami! I to nie tylko Intercity. Także na prowincji, gdzie jedzie się tak do pracy, do szkoły. U nas raczej zachłysnęliśmy się motoryzacją w pierwszym pokoleniu i jak ktoś już ma te swoje "cztery kółka", to nie odpuści – choćby połączenie PKP nawet i było (piszę PKP, bo tak mi, "po staremu" łatwiej: wiem, że teraz co pociąg, to inny przewoźnik). Może dopiero narastający brak miejsc parkingowych spowoduje, że "przesiądziemy" się z powrotem na komunikację publiczną, bo co po tym, że dojedziemy do danego miasta, skoro w centrum nie zaparkujemy, albo za horrendalne pieniądze?
Na dworcu w Lichkovie tamtejszy kolejarz zagląda w kierunku naszej grupy, abyśmy czasem nie próbowali przechodzić przez przejście dla pieszych usytuowane na torach (bo zaraz ma ruszyć jeden z pociągów a wjeżdża jeszcze kolejny). Przechodzić tędy wolno, bo dla podróżnych nie ma tunelu czy mostu, ale nie w tym momencie i on tego pilnuje. Raczej w trosce o nasze bezpieczeństwo, a nie żeby ukarać. Drugi Czech, konduktor tego pociągu, który ma właśnie odjechać, pyta, czy będziemy do tego pociągu wsiadać? Jacyś inni ci Czesi! Interesują się bliźnim, starają się, by wszystko było w porządku, upewniają się by nie odjechać bez tych, którzy chcieliby wsiąść – co za kraj! Na stacji porządek, czysto, nie ma graffitti (to zbyt ładna nazwa dla tych wandali, którzy zabryzgują nam swoimi bohomazami wszystkie, nawet te świeżo i ładnie pomalowane mury).
Przypomina mi się też, jak na Kłodzku Gł. narażałem się moim córkom, gdy przywożąc je do pociągu do Wrocławia, wymagałem byśmy razem przechodzili przejściem nad torami: trzeba było wspiąć się na tę kładkę zbudowaną dla pieszych. W górę, w dół. A wszyscy (poza nami) przechodzili po torach, choć tablica głosiła, że "przejście wzbronione". Przez trzy lata bywania tam dość często, w weekendy, gdy przyjeżdżały/odjeżdżały moje córki, może z raz widziałem tzw. SOK-istów, którzy mandacili za ten "skrót", więc zazwyczaj konsekwencji za nieprzestrzeganie prawa nie było. Ten kłodzki dworzec główny "wychował" zatem całe nowe pokolenie (młodzieży uczącej się we Wrocławiu). Wychował tak, że za nieprzestrzeganie prawa sankcji w Polsce nie ma. I że: "robię tak, bo wszyscy tak robią".
Dlatego lubię być w Czechach i patrzeć na ten ich porządek, na posprzątane podwórka, miłe domki, obejścia, zadbane dacze. Idziemy właśnie przez takie miejsca, wąską asfaltowa dróżką. Asfalt jak zwykle dobry, nie wygryziony, nie wyszczebiony, jak to u nas na Ziemi Kłodzkiej jeszcze jest normą (nie unijną). Niedziela, ale dzwonów kościelnych nie słychać. Chwilę zastanawiamy się, czy ten to nie był taki właśnie odgłos, ale to raczej dżwięk z przejazdu linii kolejowej, która została za nami. Albo może coś dobiegło do nas z nieodległej Polski, która przecież tuż, tuż, za górą. Nie, Czesi do kościoła nie chodzą. Wyprzedzili nas i w tym, ale stracony dystans nadrabiamy... Cóż zatem pozostaje w chwili śmierci, skoro wiary w życie wieczne już nie ma? Krajobraz zapamiętany pod powiekami? Wchodzimy na cmentarz w Lichkovie. Na co najmniej kilku nagrobkach umieszczone są tablice z widoczkami: tutejsze krajobrazy, rolnicy idący za końmi ciągnącymi pługi, jakiś ładny pejzaż z wsią (grób z napisem Rodina Senkova). Taka drobna różnica: u nas na cmentarzach anioły, Chrystusy, inskrypcje nawiązujące do wieczności, do życia wiecznego, do Boga. A u nich zatrzymana w tych obrazkach codzienność, doczesność. Nie wierzą w to co potem... I jeszcze jedna obserwacja, poczyniona przeze mnie na niejednym już czeskim cmentarzu. Aż wzruszający (mnie) widok: te stojące na cmentarnym murze metalowe konewki do podlewania kwiatków na grobach, jakieś inne narzędzia, schludnie zawieszone na tablicy, dostępne dla wszystkich, którzy tu przyjdą porządkować groby bliskich. U nas narzędzia w skrzynkach, przy poszczególnych grobach, a skrzynki zamknięte na kłódkę. A takie konewki, dawno już byłyby skradzione przez "złomiarzy".
Wracamy do żywych. Idziemy do starych zabudowań – do farmy Lichkovský Dvůr. Frontem do klienta, otwarty nawet wczesną niedzielą, firmowy sklepik, z wyrobami z farmy: serki, twarożki, miody, nalewki. Smakosze z pewnością byliby tu na swoim miejscu. Ja nie za bardzo (dla mnie "specjalność zakładu" to zwykła bułka z masłem). Wiem, że Jasiu z Agatą sporo kupili (potem się jakiś miękki serek bardziej nieco jeszcze upłynnił, czyli rozlał w plecaku – ale to nie była wina tego serka, podobno super smacznego, tylko wielu jeszcze kilometrów, podczas których podlegał w tym plecaku "obróbce". Ja tylko zerknąłem na te wspaniałe produkty i wycofałem się na ławeczkę przed tym budynkiem. Słoneczko właśnie na chwilę zaświeciło, leniwe koty (dokarmiane mlekiem z farmy – stało tam kilka misek dla nich) łaziły prawie tuż, tuż obok mnie i chwila była arcypiękna. Patrzyłem na kotka, który wybrał jednak (zamiast mleka) wodę z kałuży. I było nam tam wszystkim dobrze.
Wycieczka po chwili wróciła z oglądania zwierzaków w wielkiej tamtejszej oborze. Zrezygnowałem z tego, bo raczej nie lubię zapachów rolniczych (ktoś to kiedyś określił: "ale czuć folklorem"). I miałem swoje 5 minut na tej ławeczce.
Potem, minąwszy główną tam drogę Lichov-Králíky obejrzeliśmy urządzenia hydrotechniczne, które mądrzy Czesi (mądrzy jeszcze przed szkodą) już zbudowali – aby im tej okolicy przy następnej powodzi nie zalało. Będziemy potem oglądać, już po polskiej stronie granicy, też taki teren, gdzie coś podobnego ma powstać i u nas (tama i suchy zbiornik, przygotowany do napełnienia, gdy "deszcze trzydniowe zaciągną wśród drzew" – jak pisał i śpiewał Majster Bułat), tylko, że u nas tę budowę od wielu lat zapowiadają i na razie nic... Czesi zapowiedzieli i od razu zrobili. W siedem lat.
Oczywiście jest też oficjalna tablica, po czeskiej stronie, z napisem "Pozor! STÁTNÍ HRANICE". Oczywiście po polskiej stronie nie ma nic. Żadnego oficjalnego oznakowania, że to Polska właśnie. Wstydzimy się naszego kraju? Nasza poprzednia petycja do władz (Starosta Kłodzki, Wojewoda Dolnośląski), podpisana przez kilkudziesięciu uczestników wędrówek z cyklu "Odkrywanie okolicy", o oznakowanie granic – tak jak to robią np. Czesi (piękne tablice z godłem czeskim, lub po prostu tak jak ta z informacją, że tu przebiega "Statni hranice") – pozostała bez echa. Teraz ponowił to Krystian, który dzisiaj z nami idzie. Rozmawiamy trochę o tym. Może tym razem, któryś z decydentów zrozumie, że tak byłoby pięknie i lepiej. Dla turystów, którzy wiedzieliby, że się znajdują na granicy. Z szacunku dla własnego kraju, który tu się zaczyna lub kończy – a więc jest!
Robimy sobie wspólne zdjęcie, całej grupki na schodach, przy torze, na skarpie. Jasiu pokazuje nam miejsce w sieci trakcyjnej, gdzie chyba jest mała przerwa i pociągi siłą rozpędu przejeżdżają od prądu polskiego do czeskiego (lub odwrotnie).
I my, na razie, siłą rozpędu idziemy dalej, ale jest już zapowiedziany pierwszy popas. Miejsce jakby po dawnym wyrobisku (może piasku). Stoi jakiś pojazd, naprawdę opancerzony (w poprzednim wcieleniu był to chyba Trabant Kombi, przynajmniej wnętrze i kierownica na to wskazuje). Zostały w nim resztki silnika, na dachu ma właz, jak do czołgu. No, "nie ma śmiacia": pojazd militarny (był). Całe to miejsce też jakby zmilitaryzowane. W pobliżu jakieś okopy. Jakieś worki z ziemią (może wyposażenie strzelnicy). Podejrzany o to wszystko jest Minister Macierewicz, jego Misiewicz i ich Obrona Terytorialna. Lub zielone ludziki. Ale ślady nigdzie nie prowadzą! Okoliczni ludzie (z Boboszowa) pytani o to miejsce, nie wiedzą, któż to tam przyjeżdża. Czyli dodatkowo, te siły specjalne potrafią zachować wszystko w tajemnicy. Zuchy! Jemy swoje kanapki. Robimy sobie fotki z pancernym Trabantem i ruszamy dalej.
Do Boboszowa dochodzimy, jakby lekko z góry: na wprost, nieco w dole, widać już z daleka kościół, który będziemy zwiedzać. Jest to kościół przy drodze Boboszów – granica Państwa. Jeszcze tylko trzeba przejść przez kładkę zawieszoną nad rzeczką i to dość wysoko. No, nie jest to może wielki wyczyn, ale przechodzić lepiej pojedyńczo, gdyż konstrukcja jest ze stareńkich desek i żerdzi, do tego nachylona w jedną stronę, jak zjeżdżalnia i nie wzbudza zaufania. Z poziomu rzeczki, znów się wspinamy na zbocze wzgórza, na którym zbudowano kościół. Po drodze oglądamy resztki starych grobów. Wyrzucone na stertę, za cmentarzem, jako gruz, już zarosłe. Większość w szarościach. Ale wśród nich, wyrzeźbiona (odlana) na białym plafonie, którego bieli nie naruszyły te wszystkie lata, otoczona zielonym mchem, spogląda na nas twarz Chrystusa w koronie cierniowej. Poniemieckie te pozostałości. A może i jakieś późniejsze (o czym miało świadczyć też to, że oprócz elementów z kamienia, są tam takie z tzw. lastriko). Któryś z olegów odkrywa, że lekko przysypana starymi liśćmi leży tam spora kolumna kamienna (albo spora jej część, tak na oko ważąca ze 400 kg) z datą jeszcze z lat 80-tych XIX wieku. Szkoda jej tutaj. Mogłaby zdobić lapidarium przy cmentarzu. Jasiu wspomina o tym zabytku póżniej pani kościelnej, dzięki której uprzejmości mamy otwarty kościół.
Smutna refleksja: my, Polacy, oburzający się na to, co np. Ukraińcy uczynili z naszymi cmentarzami na Kresach Wschodnich, uczyniliśmy to samo Niemcom, tutaj. Jeszcze mamy szansę się opamiętać, może zrehabilitować? Zamiast tego wciąż usuwamy np. ostatnie pomniki i groby czerwonoarmistów. Historia! Narracja historyczna. A gdzież jest szacunek dla zwykłego człowieka, dla jego grobu? Gdzie to nasze chrześcijaństwo? Pamiętam jeszcze taką piosenkę rzewną, o grobach nad Wisłą. Po rosyjsku, choć napiszę tylko fonetycznie: "W paliach za Wisłoj sennoj, lieżat w ziemlie syroj, Sieriożka z Małaj Bronnaj i Witia z Machawoj. A gdie to w liudnom mirie, katoryj god pad riad, odni w pustoj kwartirie, ich matieri nie spiat..."
Kościół piękny, ma odnowiony ołtarz z obrazem św. Anny. I już dwa, także odrestaurowane, obrazy przedstawiające drogę krzyżową – spośród wszystkich zawieszonych na ścianach po obu stronach nawy. Piękne, świeże barwy i u dołu napis, po niemiecku Jesus nimmt das Kreuz auf die Schulter ("Jezus bierze krzyż na swoje ramiona"). To dobrze, że obrazy odzyskują swój oryginalny wygląd. Nawet napisy w języku niemieckim, choć mogłyby być także obok, na dodatkowych tabliczkach ich tłumaczenia na język polski. Na tych nie odnowionych jeszcze płótnach kiedyś u dołu zamalowano napisy niemieckie i umieszczono polskie. Nie wszystko się wtedy udało: na lewo od ołtarza, pierwszy obraz ma napis zaczynający się od "P.JZUS..." Skojarzenie JEZUSA z ZUS-em rozbawia nas. Idziemy dalej, już jesteśmy coraż wyżej i po północnej stronie granicy i w rowach przydrożnych za kościołem zalega jeszcze śnieg. Asfaltowa droga kończy się przy ostatnim gospodarstwie. I sąsiadującej z nim kapliczce Ukrzyżowanego. Za wsią trafiamy na pradrogę i pramost, czyli resztki po dawnej drodze i moście. Robimy tam mały popas. Warunki raczej zimowe. Chmury. Zero słońca. Nad strumieniem leży śnieg.
Potem napotykamy – pierwsze na trasie – jar i klif. Rzeczywiście wysoki. Schodzimy dół. Jan opowiada nam, że te tereny mają być kiedyś wysiedlone, gdyż powstanie tutaj zbiornik przeciwpowodziowy. Także gospodarstwo, do którego zmierzamy, "Modrzewiowa Osada", będzie się wtedy musiało przenieść ze swoimi budynkami trochę wyżej. Ale kto wie, kiedy to będzie?
Na razie "Modrzewiowa Osada" ugościła nas miejscem na ognisko i ziołową herbatą, którą miła właścicielka nas, zziębniętych, poczęstowala. Akurat tam zaczął prószyć "deszczośnieg" i się naprawdę zimno. Na szczęście smażone kiełbaski i ta herbata podtrzymywały ducha i ciało, bo może i się pojawiła wtedy myśl, że właściwie to wycieczka mogłaby się już skończyć...
"Modrzewiowa Osada" prowadzi agroturystykę – takich miejsc jest już więcej, ale nie każde ma stadninę: nie policzyłem, ale koni, pięknych (!), jest tam kilkadziesiąt. Stały w wielkiej zagrodzie. Można nimi pojeździć na miejscu (jest maneż), pewnie pod okiem instruktora, a można też wybrać się na wyprawę konno, do innych wsi, przez "połoniny", które są tuż, tuż. Z noclegiem w innej stanicy i następnego dnia powrót. Taka oferta turystyczna. Fajna nie? Tyle, że ja nie umiem jeździć, więc akurat nie dla mnie. Za to fajnie mi tam było w otoczeniu chyba 3 psów i 4 kotów – ta przyjazna ekipa otoczyła nas przy ognisku w związku z, pewnie dla nich doskonale wyczuwalnym, zapachem produktów mięsnych wyciąganych z plecaków. Małe conieco oczywiście też dostały.
A widoki stamtąd! Zaraz za tym "popasem" grupa, zgodnie z niecnym planem Jasia, została spuszczona do kolejnego jaru i posuwała sie wzdłuż strumyka, ale ja (i jeszcze dwie osoby też) postanowiliśmy nie tracić nic na wysokości i szliśmy brzegiem tegoż jaru, a skrajem "połoniny", należącej do "Modrzewiowej Osady." Teren był ogrodzony – tam jest wypas tych koni. A pastuch jest elektryczny, o czym wspomniała Właścicielka, napomykając, że prąd nie groźny, ale nieprzyjemny. I rzeczywiście! Zdarzyło się, że mi się noga przy przekraczaniu tego drutu "omsknęła" – tak... zawsze wydaje się nam, że mamy wszystko pod kontrolą. Dobrze że to nie była Orla Perć w Tatrach.
Stan liczebny naszej wycieczki zwiększył się o "sztuk raz", czyli przedstawiciela naszych braci mniejszych – małego rudego pieska, który towarzyszył nam od wyjścia z "Modrzewiowej Osady". Wciąż myśleliśmy, że zawróci, że gdzieś jest, dla nas niewidzialna, granica jego terenu. Ale nie – zaszedł z nami aż do Międzylesia i tam zaczęliśmy się już zastanawiać, że trzeba mu będzie kupić bilet na pociąg, którym wracamy do Bystrzycy.
Wyszliśmy teraz na najwyższy punkt Wysoczyczny Międzyleskiej, coś ponad 558 m n.p.m. Niezawodny w swej wiedzy geograficznej Jan objaśnił nam, że wciąż trwa spór, gdzie jest ten najwyższy szczyt Kotliny Kłodzkiej – czyli nie tylko wysokość Mount Everestu budzi takie dyskusje.
Weszliśmy w las i za niedługo dotarliśmy do miejsca, gdzie jest SAD. Ten SAD! Sad, jak już napisałem, nie przywitał nas w kwiecistej szacie, lecz raczej w takiej kwietniowej. Czyli jeszcze, w tych stronach, zimowej. Niesamowity jednak jest to widok: wokół las a tutaj polana i duże, widać bardzo stare, owocowe drzewa (śliwki węgierki), stojące w karnych szeregach. Miejscami sad ma ubytki – po drzewach, które już ze starości umarły. Nikt by się tutaj sadu nie spodziewał. Żadnego domu! Ale te domy tu były. Miejsce nazywa się "Trzy Dworki", choć bardziej były to kiedyś trzy zagrody. Za Niemców nazywano to "Drei Höfe" i była tu też gospoda, a mieszkańcy Międzylesia przychodzili tu na spacery i na piwo. Został tylko sad... Ktoś się nim opiekuje, bo leżały obcięte niedawno gałęzie i trawa widać, że jest tam koszona.
Teraz czekało nas już tylko zejście do Międzylesia. Jasiu zaplanował wariant trudniejszy, czyli chociaż trochę chaszczowania (no jakże by wycieczka mogła się bez chaszczowania obejść!). Ale pozwolił, aby mniej chętni odłączyli się i poszli w kierunku drogi, która od sadu prowadzi do Międzylesia, do ulicy Sobieskiego i gdy się wychodzi z lasu, to rozpościera się wtedy wspaniały widok Doszliśmy w to miejsce i widok się rozpostarł! Na cały Masyw Śnieżnika, a właściwie na chmury, które jego szczyty przesłoniły. Pejzaż w słońcu, które na koniec naszej wycieczki rozświetliło nam całą połać, całą krainę, jakby chciało nam wynagrodzić, ten dotychczasowy chmurny i mglisty marsz..
Za parę minut byliśmy już w mieście. Akurat tuż przy międzyleskim Rynku, w miejscu gdzie zachowały się jeszcze dwa, z siedmiu niegdyś, domków tkaczy. Ale nie te domki, ani nie ładny tamtejszy rynek z pałacem, były naszym celem. Tego popołudnia byliśmy (przez Jasia) umówieni w Bibliotece Publicznej. Stary, bardzo ładny budynek, przy głównej drodze w Międzylesiu (wyjazd z Rynku na Boboszów), należący kiedyś (przed 1945 r.) do bogatego mieszczanina (chyba właściciela młyna). Przemiła pani Beata, kierowniczka Biblioteki (która również tam mieszka) także zrobiła nam gorącą herbatę i poświęciła chyba ponad godzinę, opowiadając o bibliotece, jej współczesnych formach działania, ale oprzede wszystkim poszliśmy na piętro, gdzie władze miasta umiejscowiły Regionalną Izbę Pamiątkową. Kiedyś było to po prostu mieszkanie. Teraz też ma taki trochę charakter, gdyż np. kuchnia wygląda tak, że można by tam sobie zrobić kolację, czy nawet obiad. Tylko że jest to kuchnia naszych babek (albo prababek – dla tych młodszych ode mnie). Przedwojenna. Mnóstwo eksponatów. Najwięcej starych książek, druków, fotografii, ale bardzo dużo także przedmiotów codziennego użytku. Stare meble, sprzęty gospodarstwa domowego oraz rzemieślnicze i rolnicze. Uczta oglądania!. Można też te rzeczy dotknąć, wziąć w ręce (takie inne muzeum: nie ma napisów nie dotykać eksponatów. Można usiąść na starej leżance, poczuć zdezelowane przez dzisięciolecia jej używania sprężyny (nie, jeszcze nie przebiły obicia). Można poczytać starą książkę. Ja znalazłem dwie, dla mnie szczególnie ciekawe, poniemieckie. Wydanie BGB (Bürgerliches Gesetzbuch) z 1898 r., czyli niemiecki Kodeks cywilny, który miał wtedy dopiero 2 lata (uchwalony w 1896 r.) i – tu ciekawstka – obowiązuje do dziś!!! Oczywiście z wieloma zmianami, ale jednak. Tak się tworzy dobre prawo. Nawet nie na dziesiątki lat, ale na sto, (już sporo ponad) lat! Dla mnie – jako prawnika – było to bardzo ciekawe: taki "praKodeks". A jako narciarz od dzieciństwa, pooglądałem też trochę zdjęć i poczytałem chwilkę podręcznik nauki jazdy na nartach, wydany w Monachium w 1935 r. Na zdjęciach widać co ówcześni narciarze już wtedy potrafili robić! I to na tych długaśnych nartach, w tych butach narciarskich, które niewiele się różniły od sznurowanych trzewików.
Pani Beata opowiada chętnie o historii tych zbiorów. Od kogo, skąd, to i tamto. Inspiracja do kolejnych wycieczek, jak np. opowieść o kościele w Lesicy, gdzie ponoć wszystko tak zostało, jak kiedyś, włącznie z poduszeczkami i zasuszonymi kwiatkami, które tamtejsze kobiety w czasie II wojny światowej wyszywały dla upamiętnienia swoich poległych. Jedna z takich poduszeczek jest też w zbiorach Izby. Tak, mamy świadomość, że ci polegli, to byli niemieccy żołnierze Wehrmachtu (albo i gorzej), ale jednak z perspektywy lat, patrzymy na to już spokojniej, inaczej. Brawo dla Międzylesia, ze znalazło miejsce na wyeksponowanie pamiątek (podobno sporą ich część przynieśli po prostu mieszkańcy), że zachowano w ten sposób pamięć o tych, dla których kiedyś te strony to była Heimat – Mała Ojczyzna. Zresztą zgromadzone pamiątki, aczkolwiek w większości z czasów niemieckich, obejmują też rzeczy już powojenne. Pamiątki po pierwszych osadnikach, repatriantach, z lat 40-tych itd. ubiegłego już wieku.
"Nasz" piesek też tu dobrze trafił. W bibliotece mieszka kilka kotów i również piesek, więc dla zdrożonego wędrowcy zaraz znalazła się puszka z karmą (chyba kocią, ale to mu nie robiło różnicy). Jasiu zadzownił do Boboszowa, do właścicieli pieska, a ci zaraz zorganizowali mu ekspedycję ratunkową (zabrał pieska do nich z powrotem ich znajomy będący akurat w Międzylesiu).
I tak wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przeszliśmy jeszcze przez Międzylesie, na dworzec, obejrzeli dawny pomnik, dla poległych w I. wojnie światowej (Kriegerdenkmal), zadumali się nad wielkim dworcem kolejowym, odnowionym za pewnie wielkie pieniądze tuż przed naszym wejściem do strefy Schengen i teraz już niepotrzebnym (można go sobie kupić). I lekko zmęczeni (ok. 17 km pieszo) wróciliśmy pociągiem relacji Lichkov-Wrocław Główny do codzienności.
Dopisek Jasia:
Ta relacja jest w budowie,
co oznacza, że kolejne zdjęciowe jej uzupełnienia zostaną przydane nieco później.
Relacja zilustrowana – gotowa.