Relacja Sławka


OSB

W ramach cyklu "Odkrywamy okolicę" w sobotę, 27. sierpnia 2016 roku odbyła się wycieczka piesza w Góry Stołowe, zorganizowana przez Agatę oraz Jasia (naszego "etatowego" przewodnika)

Dla mnie, a może i dla innych uczestników wycieczki, rzeczywiście było to odkrycie. Bo choć, jako "tutejszy" (mieszkaniec od urodzenia Dusznik-Zdroju, a potem Szczytnej) wiele razy byłem na Szczelińcu i w Błędnych Skałach, to po czeskiej stronie Gór Stołowych wędrowałem tylko chyba raz i to bardziej w okolicach Pasterki (przez Bożanów), a nie tak jak teraz, gdy zaczęliśmy trasę w Ostrej Górze. Ta nadgraniczna osada (kiedyś strażnica tzw. WOP-u, czyli Wojsk Ochrony Pogranicza, potem Straży Granicznej) pozostała we władaniu polskiego wojska i chyba tylko ono ma tam swoje obiekty. Ośrodek szkolenia piechoty górskiej (tak to się aktualnie nazywa) jest tu jak najbardziej na miejscu: niedaleko stąd do skał, na których mogą chłopcy potrenować i poczuć przestrzeń przepaści – jak wojacy z tego, słynnego kiedyś, filmu "Tylko dla orłów".

Sam ośrodek jednak położony jest głęboko w dolinie, do której zjeżdża się od Karłowa drogą najpierw jeszcze dość "zdatną" (asfalt), ale im bardziej w dół to ten asfalt staje się coraz gorszy, a gdzieniegdzie jakby już zanika. A jest mocno w dół! Jeśli chcecie to poczuć, to proponuję dojazd i powrót rowerem. Ja akurat dojechałem na tę wycieczkę (pieszą) najpierw rowerem, ze Szczytnej, przez lasy, pięknym Praskim Traktem do Karłowa a stamtąd do Ostrej Góry.

Zatem zaczęliśmy naszą wycieczkę niziutko, od ogólnodostępnego parkingu przy budynkach wojskowych, aby stamtąd ruszyć, już pieszo, w górę. Uwzględniając kierunki – jakby trochę z powrotem, do podnóża Błędnych Skał.

Najpierw jednak ustawiane są samochody, zgodnie z instrukcją Jasia, oszczędnie, co w tym przypadku graniczyło już ze skąpstwem: jego auto i stojące wzdłuż, obok, auto Donaty dzieliło dosłownie kilka centymetrów. Tłoku na tym parkingu w tym dniu nie było (opuszczając go, był on w połowie jeszcze pusty), więc pewnie przechodzący obok dziwili się, któż to tak parkuje! Ale lepsze nasze "skąpstwo" w gospodarowaniu przestrzenią postojową, niż rozrzutność wielu rodaków, którzy okrakiem stają na dwóch miejscach parkingowych. I w ten sposób dbają tylko o siebie.

Pomyślalem w tym momencie o moim niedawnym, sprzed 2 tygodni, krótkim pobycie w Tatrach, gdzie widziałem, iż już niemal od rana zabrakło w sobotę miejsc na parkingu nie tylko przy Palenicy Białczańskiej, gdzie zaczyna się piesza droga do Morskiego Oka, ale także przy każdym parkingu przy wszystkich innych wejściach do Tatrzańskiego Parku Narodowego znajdujących się przy Drodze Oswalda Balcera prowadzącej z Zakopanego do Łysej Polany. Nie lepiej wybrać się, drodzy Turyści tutaj, do nas?

Ruszyliśmy na oznakowany szlak, lekko w górę, na łączkę, która jest własnością wojska, bo z lewej i prawej wbite były w ziemi tablice z napisami w kilku językach, że to "military area", albo, że "Eintritt verboten", itp.

Dla mnie, pamiętającego druty kolczaste, zasieki i wysokie mury chroniące dostępu (a nawet tylko wglądu) w wojskowe tereny Ludowego Wojska Polskiego, wręcz zabawnie wyglądała ta otwarta na wszystkie strony łączka z tymi "groźnymi napisami" wprawdzie, ale bez żadnych realnych barier – za tablicami nie stały wyżej wymienione urządzenia, które rzeczywiście chroniłyby ten teren.

Po krótkim marszu dotarliśmy do pierwszej tego dnia dzwonnicy (po drodze mamy je jeszcze dwie). Służyły kiedyś, jeżeli dobrze zrozumiałem, do komunikacji między sąsiadującymi wsiami, a dziś albo zachowały się jako oryginały, albo zostały już tylko odtworzone na wzór tych dawnych (nie zawsze dokładnie w tym samym miejscu, co kiedyś) i są taką małą atrakcją turystyczną. Dzwon jest dość wysoko zawieszony. Mechanizm ma prosty: aby zadzwonił, powinno się pociągnąć za sznur. Ale sznura nie ma! Jeden z najmłodszych uczestników pokazał nam to, co w młodości i nam się zdarzało mieć, czyli sprawność fizyczną i po kilku chwilach wspiął się już na wysokość dzwonu. I jest – jest dźwięk! Może nie jest to dzwon brzmiący echem ponad górami, ale miło posłuchać. Komu bije dzwon? Dawniej byłoby to pytanie banalne i retoryczne – wszyscy czytali Hemingwaya. Ale teraz, gdy ten noblista odszedł (niesłusznie moim zdaniem) w niepamięć, pozwalam sobie przypomnieć, to motto z jego powieści i odpowiedź na wciąż aktualne pytanie: "Zawsze bije on tobie!".

Wędrujemy dalej, momentami wybitnie stromą drogą. Mówię to jako zapalony (rekreacyjny) kolarz, jeżdżący wprawdzie "góralem", ale raczej standardowym, a nie pół- albo wręcz profesjonalną maszyną MTB i raczej drogami (także górskimi, leśnymi) niż "po szlakach". Potrafię jednak ocenić, co dla mnie jest jeszcze przejezdne (zarówno pod- jak i z góry), a co już moje możliwości przekracza.

Zatem, choć jako rowerzysta-masochista wręcz lubię każdą stromiznę przed sobą – lubię się wspinać rowerem i z zasady na żadnym asfaltowym podjeździe nie schodzę z roweru – to tutaj bym nie dał rady.

A z drugiej strony (tj. z góry), wprawdzie potrafię zjeżdżać tą techniką z zadkiem za siodełkiem (inaczej: z d.... nad tylnym kołem), ale tu jest już dla mnie na to też za stromo! A oni tu wjeżdżają! Więc chyba potem (tego akurat nie widzę) i zjeżdżają! Zazdroszczę! Fakt, mają rowery, tak na oko, kilka razy co najmniej droższe niż mój, ale jednak "szacun" (jak to się teraz mówi) wam – młodzi biker'zy

Jesteśmy już po czeskiej stronie. Ci rowerzyści to też raczej Czesi. Podobnie jak kolejni sportsmeni, których napotykamy przy skałkach, które zaczynają się pojawiać w leśnym krajobrazie. Jeden kolega z naszej grupy wyjaśnia nam o co chodzi: to bouldering (już chyba zresztą spolszczono tę nazwę na: buldering).

Bouldering to angielskie określenie – przyjęte chyba na fali określania wszystkiego, co można, w tym języku (bo tak od razu lepiej brzmi, przynajmniej tak się wielu Polakom zdaje). Przecież od dawna funkcjonowało polskie określenie, adekwatne do tej nazwy, czyli wspinaczka skałkowa. A może się mylę? Na wspinaczce w ogóle się nie znam, choć, gdy byłem młody, to też tak próbowałem wspinać się na malutkie ścianki.

Zdarzyło mi się też, że z 3 kolegami weszliśmy po skałach prosto w górę na jeden z tych punktów widokowych przy szlaku w labiryncie skalnym przy Szczelińcu Wiielkim. Czyli na te tarasy, które widać od strony Karłowa. Już nie pamiętam tego dokładnie, ale to, jak stający tam ludzie zdziwili się na nasz widok, zostało mi w pamięci. Potem jednak nie próbowałem już wspinaczek – chyba jednak to "nie moja bajka".

Może to jest ta różnica, mianowicie że to jest bouldering a nie klasyczna "wspinaczka skałkowa", że ci, których idąc dalej trochę podglądamy, wspinają się na niewysokich głazach narzutowych? Muszę sprawdzić w Internecie.

I sprawdziłem. Oto, co na ten temat mówi nieoceniona Wikipedia:

Bouldering (z ang. boulder – głaz) – wspinaczka po zazwyczaj wolnostojących, kilkumetrowych blokach skalnych bez użycia asekuracji liną. Sportowy charakter boulderingu wiąże się z częstymi, zazwyczaj niekontrolowanymi odpadnięciami od skały, stąd też podstawową metodą asekuracji jest stosowanie tzw. crashpadów, czyli przenośnych materaców oraz pomoc tzw. spottera, czyli partnera, który pomaga w kontrolowaniu lotu, zabezpieczając górną część ciała przed bezpośrednim uderzeniem o ziemię. Bouldering to forma wspinaczki składającej się z niewielkiej ilości trudnych ruchów (tzw. przechwytów). Zgodnie z ogólnie przyjętą przez środowiska wspinaczy normą zaboulder uznać można nawet jednoruchowe przejście danego problemu skalnego. Wspinaczka boulderowa (spolszczone formy: bulderowa, balderowa) wymaga dużej siły maksymalnej, czyli takiej, która swój najwyższy poziom wytwarza w jak najkrótszym czasie. Popularną i coraz częściej praktykowaną formą treningu, jest bouldering na sztucznej ścianie wspinaczkowej (na tzw. panelu).

Skałki, które mijamy, mają tak 3, może 4, na oko najwyżej 5 metrów. To nie są wielkie ściany. Ci "alpiniści" rzeczywiście rozkładają pod skałą (tam gdzie mogą ewentualnie spaść) dość grube, składane na "dwoje", materace, które przenoszą z miejsca na miejsce. Kolega z naszej grupy wyjaśnia nam dalej, że tu jest znany teren, rewir wspinaczkowy dla pasjonatów tego typu sportu. Tak na marginesie: za chwilę pewnie lepszym określeniem niż teren, czy rewir, będzie "resort" – bo z angielskiego. Już widuję, jak się to słówko pojawia tu i ówdzie w zw. z turystyką, sportem, itp.

W takich miejscach, wyjaśnia kolega, każda skałka jest opisana, w szczegółach: gdzie, którą dłoń położyć, gdzie oprzeć stopę. Każda ścianka ma "przyznany" stopień trudności.

I faktycznie była taka scenka: młody, przyklejony do ściany, szuka "uchwytu", a obok na sąsiedniej mniejszej skałce, właściwie kamieniu, siedziała młoda, może jego dziewczyna, z jakimiś notatkami w ręku, chyba je czytała. W każdym razie coś do niego mówiła. A może odmawiała za niego "zdrowaśki"? Chociaż wysoko nie było! W każdym razie zazdroszczę tym młodym. Chodzą sobie teraz w góry. I jeszcze materac, jakby co, to mają cały czas do dyspozycji!

A poważnie? Zazdroszczę, że chodzą sobie tuż przy granicy. I w ogóle nie wiedzą, że to jakiś problem. Za czasów mojej młodości to było niemożliwe. Wspomniany WOP zaraz by interweniował. Właśnie dlatego, nie znam tych gór po czeskiej stronie, choć przecież jestem, jak napisałem na wstępie, stąd. Albo inaczej: dopiero poznaję tę czeską stronę. Niech żyje Schengen! I tylko smutno się robi, gdy w tym momencie powraca myśl, że to może za chwilę się skończyć. Emigranci... Uchodźcy... Uszczelnianie granic. Polityka...

Wędrujemy na najwyższy punkt naszej wycieczki, na punkt widokowy na górze Bor (880 m n.p.m.), który jest tak trochę poniżej, chyba, wysoczyzny Błędnych Skał – za nim jest już Polska. I właśnie stamtąd (wtedy to były Niemcy), w roku 1921, spadły tutaj, na tę czeską stronę olbrzymie głazy, wielkości sporego domku kempingowego, albo dużego busa, co najmniej, aby obrazowo oddać ich rozmiary. Czy ta nazwa "Sypací skála" jest na pamiątkę tego zdarzenia? Jasiu to na pewno wyjaśniał, ale chyba byłem w tym momencie gdzieś ciut dalej i nie słyszałem. W każdym razie kojarzy mi się ta czeska nazwa z "posypanymi skałami" – ale z językiem czeskim, my Polacy, miewamy czasem nieporozumienia, nie daleko by szukać.

Spotykamy spore grupy Czechów. Z jedną z nich nawiązuje się rozmowa. Jeden z Czechów okazuje się były pracownikiem (żołnierzem?) straży granicznej. Opowiada coś, o tym, jak tu dawniej było srogo przestrzegane chronienie tej granicy. Tak, starsi z nas też pamiętaja, jak się "bratnie" (według socjalistycznej oficjalnej niomenklatury) kraje szczelnie od siebie odgradzały. Czech "Pogranicznik" żałuje, że teraz, kiedy już można tak sobie wszędzie chodzić "bez granic", on już jest za stary nieco, na te wędrówki. Ludzkie. Żal za czasem utraconym, przemijanie....

Wychodzimy z lasu, jak się okazało, jest tu skrawek Polski: jesteśmy na Bukowinie Kłodzkiej. Tak nazywa sie ten teren powyżej Pstążnej i Czermnej, dokąd od Kudowy można się dostać asfaltową drogą, która tu, już dość wysoko, kończy się. Dotarłem w to miejsce już kiedyś na moim motocyklu i pamiętam, że byłem zachwycony widokiem: poprzez Czechy na całe pasmo Karkonoszy. I dziś też, widać stąd, wspaniale, daleką Śnieżkę. Robimy popas. Miło jest posilić się, napić w "tak pięknych okolicznościach przyrody". Jest południe i dobrze, że tu na skraju lasu chroni nas cień. Potem wychodzimy już na otwarte tereny, raczej w dół. Najpierw ścieżka, wpół zarośnięta, przy której czekają na nas dojrzałe (albo prawie) śliwki, na drzewach owocowych, które pewnie kiedyś towarzyszyły jakimś domom, ale teraz ślady po tych domostwach zaniknęły w gęstwinie krzewów. Kilka razy przekraczamy granicę, o czym wie tylko nasz przewodnik Jasiu. Dowiedzieć się o tym można też czasem z czeskich znaków: "Pozor. Statni Hranice", "Republika Ceska". Polskich odpowiedników tych tablic oczywiście nie ma!

Teraz idziemy przez taki przyjazny las, wysokie świerki, brak poszycia, szeroka droga – szlak turystyczny. W pewnym miejscu jakaś taka zagródka – płotek otacza przeróżne dziecięce zabawki – pewnie turyści donoszą tu co raz, coś jeszcze. Dla dzieci? Żeby chętniej szły z rodzicami na wycieczkę? Usiłujemy dociec genezy i sensu tego miejsca.

I znowu jesteśmy w Czechach. Zadbane stare domy. Przy każdym auto lub kilka. Czesi przyjechali do swoich daczy na weekend. Na wzgórku, w miejscowości przez którą idziemy, przy prywatnym domostwie, druga dzwonnica, z tych, które miały być na naszym szlaku. Jest sznur, jest dźwięk. Zaliczone! Dziś jest sobota, ale nawet gdy jest niedziela, to Czesi, przy tych swoich domkach, dość często są przy pracy. Może to rekreacja? Jak zwał, tak zwał. Oni raczej nie przejmują się, aby "dzień święty święcić", więc choćby i niedziela, a co i rusz widzi się u nich, a to jakiś ciągnik rolniczy, to inne jakieś prace. No, ale co do rolników – ci zawsze są usprawiedliwieni: trzeba przecież zebrać plony – czy świątek, piątek, czy niedziela. Ale nierzadko są to jakieś prace przydomowe, przy daczach. Widuję to często, gdy w niedziele jeżdżę sobie po czeskich przygranicznych terenach moim motocyklem.

Teraz jednak, jeśli kogoś w ogóle widać, to raczej tylko w cieniu, pod parasolami, daszkami. I nikt nic nie robi. Raczej taki "posiad" tylko. Sjesta, upał! Pełnia lata A właściwie już i tu, chyba przekroczony jest ten punkt szczytowy: żniwa! Gdy potem wyjdziemy na szerszy teren, na pola, to one są już takie bardziej orne, niż żniwne. Już zebrano zboża. Dochodzimy pomału do miejscowości Vysoká Srbská. Wcześniej z naszej małej grupy ubywa dwóch uczestników, którzy w tym upale "odpuszczają" i postanawiają drogę powrotną nieco sobie skrócić. A i uprzyjemnić! Przynajmniej taki wariant miał tato, który został z synem – podobno po drodze były trzy, czy cztery, czeskie gospody. I tu zagadka, no z  zym? Z  "Kofolą"! (tak ja bym odpowiedział, ale ja piwa nie piję – nawet czeskiego). Aha: Kofola, to taka czeska "Coca-Cola".

Grupa się rozciągnęła, poszła trochę w innym kierunku i ja z Agatą i Donatą zostaliśmy w tyle. Robimy popas w centrum Vysoká Srbská i czekamy na resztę. "Nasza" gospoda (jest tuż obok), niestety, zamknięta. Siedzimy na ławce na przystanku autobusowym, oglądamy wystawiony obok tutejszej siedziby Straży Pożarnej, w specjalnym przeszklonym budyneczku, starodawny wóz konny z umieszczoną na nim ręczną pompą. Ekspozycję uzupełniają dawne strażackie kaski, chomąta dla koni, jakieś lampy. Tak to drzewiej bywało. Jak się paliło, to straż ogniowa pędziła "co koń wyskoczy"!

My, raczej nie w takim tempie, schodzimy, już całą grupą, główną ulicą w dół. Ale stromo! Piękny podjazd dla rowerzystów. Obiecuję sobie tu jeszcze kiedyś wrócić, na rowerze! A domki obok jak "w pudełeczku". Wszystko zadbane, odmalowane. Tak, Vysoká Srbská, to jedno z tych miejsc, gdzie powtarzając określenie Mariusza Szczygła – pisarza zakochanego w Czechach – Czesi "zrobili sobie raj".

Na samym dole tej miejscowości, dochodzimy do rzeczki, która o dziwo, płynie (bo inne potoki na trasie były tylko wspomnieniem!). Korzystam z okazji, aby się gruntownie ochlapać i już jest mi lepiej. Doganiam grupę, która w międzyczasie podąża już właśnie wzdłuż koryta strumienia, w którym pewnie na wiosnę jeszcze była woda, w kierunku wioski Bezděkov nad Metují. Idziemy przez las a potem aleją, którą tworzą owocowe drzewa. Znowu są śliwki i jeszcze jabłka. Wokół miejscowości pola uprawne. To widać, to słychać (ciągniki), to czuć (czasem: obornikiem – czyli tzw. "folklor"). Jasiu wyjaśnia, że z tą Metuji w nazwie, czyli rzeką, to Czesi są dosyć "luźni": np. Bezdekov nad Metuji nie leży, tylko na sporej wyżynie. Rzeka jest, owszem, dość daleko od zabudowań, poniżej. Co nie przeszkadza, aby było że Bezdekov jest nad Metuji".

Przekonujemy się o tym, gdy najpierw stwierdzamy z zawodem, że sklep w centrum miejscowści jest już zamknięty (to już godz.  16-ta!) a potem na pytanie, czy jest tu jakaś gospoda, miejscowe chłopaki siedzące pod tym sklepem, odpowiadają nam, że tak i potwierdzaja skinieniami głowy, że dobrze idzeimy – w tym kierunku, w którym pokazujemy. Jakoś dziwnie się przy tym uśmiechali. Ano, nikt się ich nie pytał, czy to daleko! Wszyscyśmy myśleli, że to tuż tuż, bo patrzyliśmy w kierunku centrum tej miejscowości, gdzie według doświadczenia życiowego właśnie powinna być knajpa. Ale nie było! Idziemy dalej, coraz bardziej stromo w dół (i przeciwnie do zaplanowanego kierunku naszej trasy), miejscowość się kończy, ale lokalu gastronomicznego nie ma. Jakiś starszy pan potwierdza, że dobrze idziemy. Restauracja jest. 200, 300 m? Starszy pan uśmiecha się. Ano. Lokal jest, na samym dole, w dolinie rzeki, na poziomie tej Metuji chyba. Napoje wsiąkają w nas jak w gąbkę. Niektórzy zamawiają też jedzenie, ale już za chwilę trzeba się zbierać, bo następnym punktem programu jest koncert w kościele w Bezdekovie, czyli tam, skąd właśnie przyszliśmy. Czyli teraz pod górę! Orzeźwiający smak "Kofoli" gdzieś szybko znika, ale pomału podchodzimy. Na szczęście jest chodnik, bo ruch samochodów jakby się wzmaga. Wszyscy na koncert? I chyba tak, bo ten koncert, to tu spore wydarzenie.

Festiwal muzyczny Za poklady Broumovska (czyli Ku skarbom Broumowszczyzny) odbywa się w pięknych wnętrzach zabytkowych kosciołów w tym roku już po raz jedenasty. Naprawdę warto tam zajrzeć i ta wycieczka jest właśnie dlatego teraz. W Bezdiekowie, czyli "po drodze", będziemy mieli okazję wysłuchać przedostatniego z tegorocznych koncertów. Idziemy do tamtejszego kościoła z grupy broumowskich perełek baroku – do kościoła pod wezwaniem świętego Prokopa w Bezdiekowie.
Jak napisał Jasiu w zaproszeniu na wycieczkę: "Po terytorium dawnego państewka benedyktyńskiego będziemy stąpać i odwiedzimy jeden z benedyktyńskich kościołów."

A samej wycieczce nadał nazwę: OSB = Ordo Sancti Benedicti (łaciński skrót zgromadzenia zakonnego benedyktynów czyli Zakonu Świętego Benedykta).

Przed kościolem spory parking w całości wypelniony autami, a to tylko niewielka część tych, które tu przyjechały, dowożąc miłośników muzyki poważnej. Inni parkują trochę dalej. Przed wejściem stoły z okolicznościową literaturą, dotyczącą festiwalu. Zbierane są też datki (koncert jako taki jest bezpłatny – wstęp wolny). Mamy jeszcze chwilę czasu do rozpoczęcia, więc zachodzimy na okalający budynek kościoła cmentarz. Ciekawostka: liczne kamienie nagrobne, na których znajdują się tylko napisy, np. "Rodina Pavlova"  to nazwisko tu teraz zmyślam – brzmi "czesko"?), natomiast żadnych dat urodzin, śmierci, okolicznościowych tekstów. Chociaż widać, że to groby już "zasiedlone", bo np. są kwiaty postawione na płycie nagrobnej, albo obok tego napisu "Rodina" umieszczone są dwie fotografie "na emalii" małżonków. Czeska rzeczowość i pragmatyczność w esencji samej?

Kościół piękny, jak wszystkie nasze barokowe kościoły. W złoceniach, aniołach, świętych, w plejadzie barw różnych, aczkolwiek tu już nieco wyblakłych. Zabrakło miejsc siedzących, choć obok ław dostawiono i trochę krzeseł. Siadam sobie na progu, jakiegoś nie używanego wejścia do pomieszczenia przy bocznej ścianie kościoła i jest mi tu dobrze. Muzyka przenosi mnie w inny świat.

Występują młodzi, bardzo młodzi artyści. Mają dopiero po kilkanaście lat. To ich festiwal (czytam o tym w ulotce informacyjnej z programem koncertu). Dla tych, podczas festiwalu docenionych, pewnie będzie to,  być może, inny próg: próg do kariery. Zapamiętajmy może zatem ich nazwiska?

Filip Zaykov – skrzypce
Adam Riethof – klarnet
Martin Chudada – fortepian

I utwory, które nam zagrali:

Jan Křtitel Vaňhal: Trio C dur, op. 20, č. 2 1. Allegro moderato 2. Adagio 3. Minuetto
Jaroslav Krček: Cztery miniatury renesansowe
Alexander Arutiunian: Suita pro trio Introdukce Scherzo Dialog Finale
Gian Carlo Menotti: Trio na klarnet, skrzypce i fortepian Capriccio Romanza Envoi

Koncert trwa około godziny. Dość dużo słucham muzyki poważnej (właściwie już tylko takiej – jeżeli mam w domu, lub w aucie włączone radio, to jest to program 2.  PR, gdzie ten rodzaj muzyki jest preferowany. Jakoś w tym wykonawstwie tutaj nie słyszę "wielkości", ale może za mało się jeszcze na tym znam? Jak dla mnie: poprawnie wykonane utwory. Ale nie jakieś "genialne" wykonania. Może zasugerowałem się tym młodym wiekiem wykonawców i przekonaniem, że przecież, aby słychać było w grze duszę artysty, to ten artysta najpierw musi coś przeżyć, trochę pożyć?

A może jednak dobry to był zwyczaj, że na pierwszych konkursach szopenowskich w Warszawie jurorzy byli od wykonawców oddzieleni parawanem i nie wiedzieli kto gra? Po to, aby mogli oceniać tylko to, jak gra!

Wychodzimy z kościoła, najpierw chłodnego, potem trochę już ogrzanego liczną publicznościa i emocjami grających. Natychmiast przenikające ciepło letniego wieczoru. Jest już po 19-tej, ale jeszcze jasno, choć słońce już nisko, dotyka pól otaczającyh Bezdekov. Spotykamy znajomych, Polaków, którzy przyjechali specjalnie na koncert. A w ogóle, to byli na prawie wszystkich dotychczasowych koncertach tego festiwalu! To wspaniale, że tak się teraz te nasze światy, polski i czeski, przenikają! Chwila rozmowy.

Wędrujemy dalej. Jasiu konsekwentnie realizuje założony program wycieczki, choć znowu musimy pójść w inną stronę, niż prowadzi nasza droga powrotna do granicy.

Oglądamy ewenement, coś niesamowitego: w polu, za zabudowaniami, jakieś takie łukowate zadaszenia, mury wchodzące w głąb ziemi, jakby wejścia do piwniczek. I faktycznie: są schody, można zejść. Ale to nie piwniczki na np. płody rolne. Nie, to studnie, Co tam studnie: to podziemne baseny, w których woda stoi, a jej tafla ma powierzchnię o wymiarach co najmniej kilka metrów wzdłuż (w głąb) i wszerz pomieszczenia. Rolnicy czerpali stąd wodę dla swoich stad. I dalej to robią! Chłód...

Ktoś rzuca nawet, że możnaby się tu plusnąć, gdybyśmy wcześniej przyszli. Bo faktycznie, teraz upał już odszedł. Wieczór nadciąga nad Bezdekov. Idziemy skrajem miejscowości w kierunku do drogi na Machov. Przed nami wspaniała panorama Gór Stołowych, z masywem Szczelińca Wielkiego i Błędnymi Skałami. Odeszliśmy od nich spory kawałek – teraz trzeba będzie wrócić!

Zdecydowanie przydają się elementy odblaskowe na naszych plecakach lub ubraniu a także latarki – kilka osób ma tzw. "czołówki", bo maszerujemy, tak jak zapowiedział to Jasiu, już nocą.

Spokojne pola, ładne drogi, cichy Machov, gdzie jest jeszcze jedna, ta trzecia na naszej trasie, dzwonnica. Ale to nie pora na dzwony! Machov jest ładnym przygranicznym miasteczkiem, nie odwiedzanym za często przez Polaków, bo nasze drogi przezeń nie prowadzą. A ta jedyna, do której zmierzamy, czyli ta z Karłowa, jest raczej, jak to już na wstępie opisałem, w rujnacji. I do tego oznakowana jako nieprzejezdna, jeśli chodzi o przekraczanie nią granicy państwowej: tuż przed granicą od polskiej strony jest znak drogowy "zakaz wjazdu"!

Od strony czeskiej nie ma zakazu wjazdu, ale cóż z tego, skoro my i tak tylko "z buta". Docieramy do naszych pojazdów stojących na parkingu w Ostrej Górze, nieźle zmęczeni, ale zadowoleni z wycieczki, trasy, wrażeń. Mój rower pozostaje w aucie – nie mam już ochoty, aby wspinać się nim po ciemku, te 5 km do Karłowa, ani dalej do Szczytnej (to ok.  15 km razem) i korzystam z podwózki. Auto jest z tych "4x4", więc raczej dobrze sobie daje radę po tych dziurach na drodze do Karłowa i potem na trasie Łężyce Górne – Łężyce – Złotno – Szczytna. Te nasze tutejsze drogi to może piekło już nie jest, ale czyściec – i owszem.

A Czesi i pod tym względem też już stworzyli sobie raj.

Spisał SWzilustrował JZ.