Relacja Sławka


Wiatraki i Rodzynkowa Łąka

Tym razem. 22. czerwca 2013 r., prowadzona przez Agatę Jana Zasępów wycieczka z cyklu "Odkrywanie okolicy", nazwana "Wiatraki", znowu zajrzała na czeską stronę. Wyruszyliśmy pociągiem z Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie dworzec kolejowy – można powiedzieć – jest, jeszcze jest. I to byłoby o tym obiekcie na tyle, bo jeżeli pisać więcej, to trzeba by źle. Więc po co? PKP jakie są – każdy widzi. Ta linia kolejowa jednak istnieje i to chyba najważniejsze w tych czasach, gdy kolejne tory rdzewieją i zarastają zielenią. A nawet jakby się rozwija, bo np. naszym pociągiem można dostać się  aż w głąb Czech, do miejscowości, która kojarzy mi się tylko z wielką gonitwą: Pardubice i 'Velká pardubická'. To w tym mieście dżokeje molestują biedne konie na przeszkodach, które są "nie do przeskoczenia". My raczej bez gonitwy, pomalutku wjechaliśmy na pierwszą stację po drugiej stronie granicy, czyli Lichkov. Deszcz przestał padać – to ważna informacja, bo jeszcze na dworcu kolejowym w Bystrzycy Kłodzkiej lało jak z cebra i w tych strugach wody lejących się z załamanych rynien i resztek rur, w lśnieniach mokrych szyn (tam jeszcze nie zardzewiałych) ten stary, stylowy w końcu dworzec, choć nie odnowiony, był niemal piękny. Jakiś urok czekania na pociąg. Jakieś wspomnienia z dawnych czasów, gdy ja i moje pokolenie (urodzeni w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku) wciąż jeździliśmy pociągami. Teraz każdy ma samochód... Na stacji w Lichkowie stał właśnie taki transport piętrowych szynowych lawet z czeskimi "szkodowkami". Marzenia klasy średniej, przeważnie w białym, znowu modnym, kolorze. Nowe Škody: "Octavia", "Roomster", "Yeti". Czesi uratowali swoje fabryki, swój przemysł, swą "myśl techniczną" i historię materialną, wciąż żywą. A gdzie nasze "Polskie Fiaty" małe i duże (nie mówiąc już o "Warszawach", "Syrenkach" , które wyginęły wcześniej)? Retoryczne pytanie. Jakoś zawsze ci Czesi potrafią być pragmatyczni i nawet jak ktoś im wmówił – tak jak nam – że "Lenin wiecznie żywy", to oni przyjęli to do wiadomości, a potem bez wielkiej rewolucji (a u nas protesty, strajki, przemiany, rozliczenia, dążenia, likwidacje, reorganizacje, a na koniec – stagnacja) po prostu zapomnieli, jakby tego w ogóle nie było. Tylko jakby zawsze był Szwejk, Masaryk, panowie Laurent & Klement, Tesla, Škoda i Havel. I dobre piwo, które ich chyba uspakaja, a nas jakby tylko drażni tak, że  jakieś ADHD wciąż po piwie Polacy mają i zamiast w spokoju siedzieć przed TV i mecz oglądać, to zaraz ruszają. A to autem na rajd "Promile", a to na stadion z wyprawą na kibiców drużyny przeciwnej (choć to goście i należałoby być dla nich uprzejmym). Odjechał ten samochodowy pociąg do Polski (od lat już Škoda jest marką, którą najczęściej wybierają Polacy, gdy kupują nowe auto); nasz pociąg też ruszył dalej – w głąb Czech. A my – raczej nie za bardzo w głąb, lecz wzdłuż – wzdłuż granicy poszlliśmy już pieszo. Stan liczebny grupy: tym razem w dolnej strefie stanów średnich, czyli 19 osób. Nie wszyscy się chyba znaliśmy, ale ja jestem na "Jagasiowych" (od Ja-siu i A-ga-ta) wycieczkach nie zawsze, więc trudno mi to ocenić. Jasiu zatrzymał grupę przed tamtejszym Kościołem i przy nie tak dawno, na nowo postawionym obok kościoła pomniku, upamiętniającym tutejszych żołnierzy poległych na frontach jeszcze pierwszej wojny światowej. Poopowiadał nam, korzystając z okazji, jaką to miejsce pamięci dawało, o tutejszych problemach współistnienia Czechów i Niemców (Sudetendeutschen) i jak to tutaj było po aneksji, najpierw Sudetenlandu potem całych Czech i Moraw – przez Hitlera, a szczególnie w 1945 roku, gdy od pokoleń mieszkający tu Niemcy, musieli te strony opuścić. A bywało, że nie zdążyli opuścić, bo czeska ludność wymierzała dziejową sprawiedliwość także na własną rękę. Dziś niemieckie pomniki, niemieckie napisy – wracają. Po dziesięcioleciach wszyscy nadal szukają tożsamości i ona jest tu (bo taka historycznie była) trochę też niemiecka. Zrobiliśmy sobie zakupy w sklepie, który ma napis "Potraviny", więc w sumie się rozumie. I po kilkuset metrach wzdłuż głównej asfaltowej drogi, pożegnaliśmy utarte szlaki, aby było wreszcie tak jak to Jan – Wielki Organizator tych wycieczek – pisze: "Trasy wycieczek ODKRYWANIE OKOLICY raczej omijają szlaki turystyczne, unikają dróg asfaltowych /../ Bywa, że dla urozmaicenia lub skrótu droga wiedzie przez chaszcze lub na przykład torem kolejowym". I słowo stało się ciałem, bo na tej wycieczce były i chaszcze, i tor kolejowy, pokonywany krokiem o trochę wymuszonej długości, mierzonej rozmieszczeniem drewnianych podkładów pod szynami. Ale to dopiero pod koniec wycieczki. Na razie przeszliśmy tylko na drugą stronę torów, aby wspiąć się na wysokie zbocze, z pięknym widokiem na Lichkov i pięknymi łąkami, których trawy, zioła i kwiaty, doskonale jeszcze mokre po deszczu, który dopiero co przestał i tu padać, skutecznie, czyli na wskroś, zmoczyły wszelkie, odporne ponoć na wodę, obuwie turystyczne (membrany, Gore-Tex-y i inne wynalazki najlepiej działają w sklepie ze sprzętem sportowym). Trawa była do kolan, więc mokrzy byliśmy nawet powyżej, ale nie będziemy tu dokładnie ustalać granicy miejsc suchych i mokrych. Przebiegała ona na ciele (na przodzie) i tyle. A granica polsko-czeska zaraz się odnalazła – przebiega na grzbiecie. Na grzbiecie wzgórz, więc jakby jest tu granicą naturalną. My Polacy tak ją też traktujemy i w przeciwieństwie do Czechów w ogóle nie stawiamy żadnych tablic, że niby tu "A to Polska właśnie" jest. Po co? Polak wie, gdzie jest granica. Czesi chyba mają z tym jakiś problem, bo co i rusz, na tzw. kiedyś "małych przejściach granicznych", albo "przejściach dla ruchu turystycznego" stawiają ładne tablice ze swoimi barwami narodowymi i napisem "Česká republika". My, Polacy, po wejściu w układ z Schengen, usunęłiśmy po naszej stronie granicy, wszelkie tablice typu "Granica Państwa – Wstęp wzbroniony", ale nie postawiliśmy żadnych tablic informacyjnych. W jednym z takich miejsc, gdzie szlak turystyczny poprzez strumień pięknie przekraczał granicę, wróciliśmy do tematu, bo uczestnicy wycieczki poparli apel skierowany do Starosty Kłodzkiego, aby Polski się nie wstydzić i ustawić – tak jak Czesi – tablice informujące turystów, że wkraczają do Polski, względnie opuszczają nasz piękny kraj. Na razie marnym echem to pismo się odbiło (Starosta stwierdził, że drogowe przejścia graniczne, za które – jako zarządca dróg powiatowych –  Powiat odpowiada, są O.K., czyli oznakowane zgodnie z ustawą – Prawem o ruchu drogowym. A oznakowanie granicy należy do Straży Granicznej. Ale jeszcze nie rezygnujemy. W poniedziałek 24. czerwca, a więc zaraz po tej wycieczce, dwóch z nas, ja i Krystian, czyli błędni rycerze walczący o polskie tablice na polskiej granicy, "wojownicy z Odkrywania okolicy" – byliśmy w tej sprawie na posiedzeniu Komisji ds. Turystyki Rady Powiatu Kłodzkiego i tam nas wysłuchano. Może ze zrozumieniem? Bo jest obietnica, że "do sprawy wrócimy". My, w każdym razie, na pewno. Byliśmy już wysoko (nie, nie mam tu na myśli już Starostwa), gdy poranne, podeszczowe mgły, zaczęły się rozsnuwać i zaczęła się materializować moja nadzieja, że ze schroniska "Kašparova chata" będzie tak wspaniały widok na Masyw Śnieznika, jak wtedy, gdy byłem tam pierwszy raz. Ale nie, gdy dotarliśmy tam, mgły i chmury nadal "rządziły" na wysokości podnóża Śnieżnika i Czarnej Góry. Widok był tym nie mniej wspaniały. Daleko widać było Králíky i klasztor na górze Matki Boskiej (Hora Matky Boží, Muttergottesberg). I naszą Kotlinę Kłodzką. Zjedliśmy czeskie jadło, czyli syr i bramboraki w formie frytek. Ja uzupełniłem to ulubionym moim czeskim napojem (nie, to nie jest czeskie piwo), czyli płynem coca-cola-podobnym o nazwie "Kofola" (znowu czeskie zwycięstwo: nasza "Polo-cocta", produkt antyimportowy socjalizmu, zaginęła w pomroce dziejów a czeska "Kofola" chyba zdobyła rynek u naszych sąsiadów. Z wysokości Kaszparowej Chaty, trochę wcześniej, zanim tam dotarliśmy, patrzyliśmy w dół na "rodzynkową łąkę" (Rosinkawiese) – tak utrwaliła tę łąkę przy jej rodzinnym domu, w swoich książkach dla dzieci (także dla młodzieży), niemiecka pisarka Gudrun Pausewang (ur. 1928 r. i wciąż pisze! – ostatnia publikacja z 2012 roku!). Ciekawa postać ta pani Gudrun. Jan trochę nam o niej opowiedział i mnie zainteresował tematem. Jeżeli ktoś zna język niemiecki, to polecam tekst na stronie: Rosinkawiese: Alternatives Leben einst Jest to o tym, jak to sobie mała Gudrun i jej rodzice, prekursorzy ekologicznego i alternatywnego stylu życia – i to jeszcze przed II wojną światową! – żyli, w domu na 'rodzynkowej łące'. Później Gudrun zwiedziła kawał świata (przez kilka lat – było to w latach 50/60. ubiegłego wieku – pracowała w Ameryce Południowej i zwiedzała wszystkie Ameryki. A jeszcze później została poczytną pisarką. Tak to nigdy nie wiadomo. Można się urodzić, gdzieś na końcu prowincjonalnego świata, przy granicy, za górami za lasami, a jednak stać się kimś znanym – np. tak jak Gudrun Pausewang w niemieckojęzycznym kręgu kulturowym. Z Kaszparowej Chaty schodziliśmy już w dół do miejscowości České Petrovice. Wąski, kręty asfalcik drogi co rusz był wykorzystywany przez jakichś pasjonatów: my, czyli turystyka piesza, to znów czescy kolarze na pięknych szosowych "kolarkach" (jakiś lokalny wyścig), to znów "ci wspaniali mężczyźni (były i kobiety!) na swych szalejących maszynach" – tym razem te maszyny to były mopedy. Po drodze czytałem gdzieś jakiś plakat, który informował o tej imprezie – Zlocie Mopedów (tyle zrozumiałem...). Mopedy to takie motorowerki, ale obowiązkowo z pedałami (stąd nazwa: mo-ped). Uczestniczyły w zlocie. Na marginesie: skąd te "zloty"? Przecież to raczej tylko "zjazdy" – czy to kolejna alergia języka polskiego, który zamiast słowa "społeczny" (np. te socjalistyczne czyny społeczne) używa teraz "społecznościowy" (np. portal) a zamiast "zjazd" (np. VI Zjazd PZPR) używa "zlot"? Nie nowe raczej były te motorki – takie "oldtimer'y" bardziej. Pojemność silnika chyba wszystkie miały w granicy do 50 cm3, a to nie pozwalało zbytnio poszaleć. W każdym razie nie pod górę. Jechały pojedynczo, ale chyba na czas, bo zdarzyło się i tak, że jeden z "motorowerzystów", niezadowolny ze słabnącej mocy silniczka swojego mopedu, "zdychającego" stopniowo, im bardziej było mu pod górkę, ostro zakręcił jeszcze pedałami. Przekomiczny widok! Tak się to Czesi tego dnia relaksowali. Dużo turystów pieszych, rowerzystów. Naród usportowiony. To widać, to można też wyliczać w medalach, mistrzostwach, czeskich gwiazdach sportu, które zna cały świat (nie chcę już nas dobijać ostatnim meczem naszych reprezentacji w piłkę kopaną: EURO 2012 we Wrocławiu). Przy takich wynikach i statystykach, chyba nie powinniśmy tak poufale niedoceniać Czechów. W końcu "czeski film" (było takie powiedzonko: "Czeski film – nikt nic nie wie"), to także "Lot nad kukułczym gniazdem", "Amadeusz" (prawie czeskie to filmy, bo nakręcone jednak w USA, ale przez czeskiego reżysera Miloša Formana). Albo już całkiem czeski słynny film: "Pociągi pod specjalnym nadzorem" Jerzego Menzla. I chyba bardziej znane są w świecie te czeskie filmy niż nasze. Może warto się uczyć tego języka by poczytać kiedyś Haszka albo posłuchać Jaromira Nohavicy w oryginale i mieć dostęp do tej wspaniałej kultury? Każdego języka warto się uczyć! Jan to już zrobił i z uznaniem chyba wszyscy słuchaliśmy, jak swobodnie sobie rozmawia po czesku ze starszym już właścicielem pięknej chaty, repezentatywnej dla tutejszego tradycyjnego, dawnego budownictwa, w Czeskich Piotrowicach. Pojazdy przejechały a my znów opuściliśmy bite drogi, aby wędrować, ale już po polskiej stronie, przez przepiękne łąki torfowe. Kto się już wysuszył miał okazję znowu lekko nasiąknąć, bo miejscami grunt był podmokły. Jeszcze las, a wśród lasów budujący się ośrodek buddystów z modlitewnymi chorągiewkami na wietrze. Ładne miejsce wybrali sobie entuzjaści filzofii dalekiego wschodu. Takie "ostatnie ziemskie łąki" – jak pisał zapomniany już nieco poeta Edward Stachura ("Ja znam ostatnie ziemskie łąki, nad głowami tam dźwięczą skowronki, zwierzęta mówią po swojsku, listowie nie szumi o wojsku". Ten cytat z wieszcza lat 80-tych ubiegłego wieku (wtedy było apogeum jego popularności), z pamięci – więc może być niedokładny. Za takie właśnie łąki jestem Janowi wdzięczny. Gdyby nie on, to np. ja, nigdy (mając zazwyczaj obok jakąś drogę, choćby polną) nie szedłbym środkiem takich łąk, z trawami po pas, po szyję. Z zapachem kwiatów na wysokości twojej głowy. Wspaniałe uczucie. Nawet osty były piękne, gdy szliśmy przez takie miejsce, gdzie wybujały nadzwyczaj i kolorem swoich kwiatów "zaniebieszczyły błonie" (to też cytat z poety-pieśniarza Adama Struga, z jego pisenki "Połoniny niebieskie"). Na sam koniec już prawie trawersowaliśmy "agrafki" asfaltowej drogi Międzylesie-Lesica, znowu przez trawy, czasem pokrzywy. I było pięknie. Widok na Kotlinę Kłodzką w popołudniowym słońcu. Potem wspięliśmy się na wysoki nasyp kolejowy i torem dotarliśmy do stacji kolejowej Międzylesie. Niesamowite są tamtejsze budynki dworcowe: ich kubatura wystarczyłaby chyba na spore miasto – a nie miasteczko Międzylesie. Wchodzisz, a tu hala dworcowa, że dla Wrocławia może nie, ale dla Wałbrzycha spokojnie by wystarczyła. Cóż, ma to swoje historyczne uzasadnienie: kiedyś to był węzeł kolejowy na granicy. Teraz kolej zamiera. Ciekawostka: w odróżnieniu od większości krańcowo zabiedzonych stacyjek PKP, tutaj wszystko zostało niedawno odnowione. Dla kogo? Po co? Na budynkach wielkie informacje "Do wynajęcia". Pustka. Olbrzymie rampy, wybrukowane, wybetonowane place. Nikogo. Na dworcu zaśpiewaliśmy "Sto lat". Przez komórkę: dla chłopca, syna Donaty. Ona była z nami na tej wycieczce z dwójką młodszych synów. Dzielnie szli, mimo dość trudnej trasy. A najstarszy – 13-latek, który tego dnia miał urodziny (stąd te "100 lat") musiał zostać w szpitalu, we Wrocławiu. Rak, chłoniak, chemia. Rokowania są na szczęście pomyślne, a chłopak mężnie walczy. Potem Donata opowiedziała, że gdy mu opowiadała przez telefon o tych ostach, przez które się przedzieraliśmy na łąkach, to on na to rzekł tak: "Mamo, ja chciałbym z wami przez te osty..." Mieliśmy tego dnia, wszyscy "wędrowcy" dużo szczęścia. Nawet przez te osty. A skąd ta nazwa wycieczki,"Wiatraki"? Jeszcze ich nie ma, ale mają być! Na wzgórzach po czeskiej stronie, w rejonie Kaszparowej Chaty. Wielkie, wysokie, białe – znane już z różnych innych stron elektrownie wiatrowe. Ekolodzy protestują. Krajobrazy nie będą już takie, jakimi oglądała je Gudrun Pausewang i my. "Ostatnie ziemskie łąki" znikają.

Wrażenia swoje spisał Sławomir Włośniewski


Dopisek Jasia:
Ta relacja jest w budowie, co oznacza, że kolejne zdjęciowe jej uzupełnienia zostaną przydane nieco później.