Relacja Sławka
"Odkrywanie okolicy"
w dniu 11. listopada 2008 r.
Jasiu
poprowadził nas tym razem górami, jak to on napisał "Po Kątach", czyli
malowniczymi terenami
wokół Kątów Bystrzyckich
. Bystrzyckich, chociaż bliżej tym Kątom do Lądka Zdroju
(dojazd od strony Radochowa).
Piękne widoki na Czarną Górę.
Po drodze
góra Siniak
z niebieskawymi kamieniami na szczycie (dawna niemiecka nazwa też do nich nawiązywała: Blauerberg).
A potem zejście w dolinę i
zwiedzanie kościółka,
który wygląda tak, jakby
Niemcy odeszli stąd już dawno
(bo jest
zniszczony "zębem czasu"
, nieodnawiany wewnątrz od II wojny. Tylko na zewnątrz ma już nowy tynk i
wesołą jasnożółtą farbę.
Chodząc
wokół niego
i w jego wnętrzu ma się wrażenie jakby Polacy wcale tu nie przybyli.
Jedyne polskie ślady, to – na zewnątrz – chyba ze dwa groby Polaków z lat czterdziestych XX wieku, oraz – we wnętrzu kościoła – jeden obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, w
zakrystii
jakaś już oderwana od muru, rzucona w kąt,
stara emaliowana tabliczka z napisem po polsku, że msze św. odbywają się tu w co drugą niedzielę o godz...
A poza tym: stan na rok 1945.
Na wewnętrznych ścianach kościoła niemieckie napisy z cytatami z Pisma św.,
obraz "Maria Hilfe"
i
Droga Krzyżowa,
ambona z dwiema rzeźbami, podobno spod dłuta słynnego tu na Ziemi Kłodzkiej, XVIII-wiecznego rzeźbiarza Michała Klahra Starszego. Dwóch Ewangelistów.
Tylko dwóch, bo pozostałych dwóch, ktoś ze świątyni wyprowadził. Dokąd poszli?
Na zewnątrz kościół okala stary mur z kamieni polnych – tych, które okoliczna niemiecka ludność co roku zbierała na wiosnę ze swoich lichych górskich poletek. I w granicach tego muru przykościelny
cmentarz,
z
niemieckimi grobami,
zachowanymi tak, jakby nie było wysiedleń, repatriacji, wędrówki ludów, zacierania śladów przeszłości tych ziem, dla jednych utraty ich Heimat, dla innych powolnego oswajania ich nowej małej Ojczyzny, co z reguły powodowało, że takie cmentarze znikały bezpowrotnie.
Gdzie indziej na Ziemi Kłodzkiej z takich cmentarzy nie pozostało nic, albo tylko trochę płyt nagrobnych, gromadzonych od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już wieku w jakieś
mini-lapidaria.
A w Kątach na
cmentarzu
dawni mieszkańcy nadal spoczywają w pokoju (który dla nich nazywa się Friede albo Ruhe):
Bauergutsbesitzer,
Der königliche Förster,
Auszüglerin
i inni.
Czyli po kolei:
posiadacz gospodarstwa rolnego,
królewski leśniczy
oraz
dożywotniczka
– rolniczka, która własność swojego gospodarstwa przekazała rodzinie (najczęściej dzieciom) a sama – na ściśle określonych prawach dożywocia – mogła dożywać swoich dni (taki dawny system emerytalny, być może lepszy od wszystkich naszych "filarów").
Niemcy mieli piękny zwyczaj wypisywania na nagrobkach zawodów, funkcji pełnionych przez zmarłych.
Albo taki napis nagrobny stamtąd, gdzie piszą o zmarłym chłopcu, że stał się
ofiarą wypadku samochodowego. Tak: Autounglück w 1937 r.!
Choć tak niewiele wtedy było jeszcze samochodów.
I
rymowane wierszyki wyrażające miłość do zmarłych, tęsknotę i nadzieję na połączenie się z nimi w życiu wiecznym.
I solidność niemieckiej roboty.
Metalowy krzyż na grobie z XIX wieku, którego nie zmogła rdza,
albo proszę:
medalion, fotografia na szkle. Na nagrobku data śmierci: 1915 r., a ta pani na zdjęciu tak wygląda, jakby zdjęcie było nowe!
Dzięki nam, próbującym odcyfrowywać stare daty i tłumaczyć na język polski dawne inskrypcje, mieli ci zmarli "swoją" chwilę w tym listopadzie, choć bez swoich bliskich.
Ale ci bliscy, przynajmniej niektórzy, czasem ich z pewnością tu odwiedzali, niektórzy może się nadal zjawiają. Choć pokolenie wysiedlonych już nieliczne...
Mają tu "swój" pensjonat:
Dom Skowronki, po niemiecku Gästehaus Lerchenfeld.
Prowadzony przez potomków dawnych właścicieli, którzy po wojnie pozostali na swoim gospodarstwie, a gdy już zaczęły być możliwe odwiedziny gości z zachodnich Niemiec, stworzyli gospodarstwo agroturystyczne będące nie tylko pensjonatem, ale i ośrodkiem kultury: w domu tym odbywają się koncerty, a w należących do gospodarzy zabudowaniach innego dawnego gospodarstwa (które położone jest nieopodal kościółka w Katach i nazywa się
Gotwaldówka)
urządzono stałe wystawy:
dawnych niemieckich grafik obrazujących życie wsi sudeckiej
oraz
ekspozycję tradycji koronkarstwa
jako rękodzieła, z którego słynęła ta okolica.
Coś trzeba było robić w długie zimowe wieczory, gdy telewizja jeszcze nie była wymyślona a i nawet
czteroklasowa szkoła
nie była chyba jeszcze "powszechna", więc i czytać było trudno.
Koronki to podobno "majstersztyk".
Panie z naszej grupy, oglądając
je
były zachwycone. Grafiki są także przepiękne. Dawne ludowe zwyczaje, które odeszły wraz z ludźmi, którzy tu zamieszkiwali.
Np.
Johannisfeuer,
czyli rozpalanie ognisk na wzgórzach w Noc Świętojańską i tym ogniem, a także przygotowywanymi cały rok na tę okazję miotełkami z gałązek, wypędzanie złych duchów, psucie czarownicom ich roboty (den Hexen ihr Handwerk legen). I skoki przez ognisko. Im młodzieniec skoczył wyżej, tym większe miał mieć szczęście w miłości!
Ależ to musiał być widok, gdy w tę noc w całych górach rozbłyskiwały te światła ognisk. W jednym z opisów takiej nocy (z okolic Dusznik Zdroju – dawnego uzdrowiska Bad Reinerz) można przeczytać, że naliczyć można było 50 takich miejsc. I wyglądało to tak: zewsząd tryskają iskry ognisk i błyszczą jak spadające gwiazdy.
Gdy powracaliśmy do Domu Skowronki (tam przed południem rozpoczęła się nasza wędrówka),
świecił nam już księżyc.
Gospodarze przywitali nas smacznym posiłkiem (domowej roboty żurek, bigos, kaszanka, a na deser całe blachy ciast z kruszonką i owocami, herbata, kawa). Było nas na tej wycieczce 48 osób (rajdowy rekord "Odkrywania okolicy"), ale
nikt nie wyszedł stąd głodny.
Mieliśmy też okazję obejrzeć pomieszczenie
Heimatstube,
czyli izbę lokalnych pamiątek w wybudowanym tuż obok pensjonatu małym domku. Zgromadzone tam przedmioty w większości nie są autentyczne, a jedynie zrobione według dawnych wzorów, jednak każdy z nich ma "swoją opowieść".
Właścicielka pensjonatu opowiadała nam
– podzielonym na mniejsze grupy – o historii tej ziemi, o pokoleniach niemieckich mieszkańców, którzy zmagali się z ostrym klimatem, nieurodzajną ziemią, ale byli tu szczęśliwi. Potrafili się też bawić, mieli stroje ludowe z pięknymi materiałami, np. z tzw.
Blaudruck (niebieska tkanina z białymi, drobnymi wzorkami).
My wspominaliśmy naszych bliskich, którzy tu przyjechali kilkadziesiąt lat temu, nie z własnej woli, i którym ciężko było się tu zadomowić. Ale dla nas, generacji następnych, te góry są już nasze.
Taka chwila refleksji. Niełatwych.
I na zakończenie
pośpiewaliśmy
trochę polskich patriotycznych pieśni – był przecież 11. listopada.
"Ułani wędrują, strzelcy maszerują" zabrzmiało w starym niemieckim domu, kultywującym
tradycje dawnych mieszkańców Grafschaft Glatz.
Signum temporis?
Jakoś tylko niezręcznie było śpiewać tu Rotę, więc nie śpiewaliśmy. Ale zaśpiewaliśmy kilka innych pieśni pięknych, wiążących się z naszą niepodległością.
Gospodarze nie mieli nic przeciwko temu. Może kiedyś wspólnie pośpiewamy tu po polsku i po niemiecku?